Marcus
Główna siedziba „Donatello" mieściła się tuż przed wjazdem do Los Angeles. Dziadek wiele lat temu uznał, że tak będzie lepiej. Nie widział sensu kręcenia się po zatłoczonym mieście, tylko dla prestiżu i sąsiedztwa kilku największych przedsiębiorstw. Po co nam to?
Od domu dzieliło nas około dwudziestu minut drogi, co też teraz doceniłem, bo mieliśmy chwilę, żeby porozmawiać na głośnomówiącym i ustalić, jak poprowadzić rozmowę z dziadkiem.
Kiedy parkowałem przed firmą, dwa samochody już stały. To Miles, który wyjechał z posiadłości pierwszy i Ares, który lubił prędkość. Nie czekaliśmy długo na resztę. Kolejno weszliśmy do środka, gdzie zostaliśmy przywitani przez recepcjonistkę. My skierowaliśmy się do windy, ona od razu złapała za słuchawkę. Zapewne już powiadamiała o naszym przybyciu. Na trzecim i ostatnim piętrze znajdował się gabinet dziadka. Miał dla siebie całą przestrzeń, nikt nie mógł wejść tutaj tak po prostu, mimo że poza biurem szefa wszystkich szefów, mieścił się tu również jego osobisty sekretariat, kuchnia, łazienka z prysznicem, pokój z łóżkiem i sala konferencyjna.
– Pan Henry już na panów czeka. – Kiwnął nam głową jego asystent i zaczął prowadzić przez hol, zupełnie jakbyśmy nie biegali po nim od dziecka.
Minęliśmy sekretariat, z którego przywitały się z nami dwie zapracowane kobiety i udaliśmy się prosto do gabinetu.
Był całkiem spory, ale miałem wrażenie, że za mało tam powietrza dla mnie, moich braci, dziadka i armii prawników.
– Siadajcie, chłopcy. Powymieniamy się informacjami i pomysłami.
Bracia zajęli skórzane kanapy, fotele, gdzie tylko znaleźli miejsce. Ja krążyłem w kółko. Tak lepiej mi się myślało. A potrzebowaliśmy prawdziwej burzy mózgów.
– Zacznijmy od tych strasznych oskarżeń. Kto mógłby chcieć nam zaszkodzić? I skąd wziął spreparowane dowody?
***
Do domu wracałem w ślimaczym tempie, radio cicho grało, koszulę rozpiąłem, a rękawy podwinąłem. Czułem okropne zmęczenie. Kłopoty firmy zawsze odbijały się na mnie stresem. Nie wszyscy tacy byliśmy, ale ja i Oliver tak. Chyba najbardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że firma to wszystko, co mamy. Jesteśmy nią, urodziliśmy się w niej, stała się częścią naszych charakterów, ale jeśli zacznie upadać... My razem z nią.
Na szczęście mieliśmy odpowiedni plan, ale dopóki nasze straty nie zaczną się zmniejszać, ja nie osiągnę spokoju.
Dotarłem do posiadłości, zaparkowałem i ruszyłem w stronę drzwi wejściowych z rękami w kieszeniach.
– Ciężki dzień? – przywitała mnie Amelia. – Mogę jakoś pomóc?
– Nie, pójdę popracować.
– Nie sprawdziłam jeszcze pokoju po nowej, nie miałam czasu. Nie sądziłam, że wróci pan tak wcześnie. Proszę dać mi chwilę.
– Nie trzeba. – Machnąłem ręką, wymijając ją. – Jeśli zrobiła coś źle, to z nią porozmawiam. Nauczy się. To jej pierwszy dzień.
Otworzyłem drzwi swojego pokoju. Firanka poszybowała w górę, wpuszczając więcej świeżego powietrza przez przeciąg. Zamknąłem za sobą i rozglądałem się wokół, idąc w stronę łazienki. Pachniało pięknie, nie tylko świeżością, ale czymś jeszcze, czego nie potrafiłem określić. I niby było tak samo, a jednak inaczej. Czego też nie umiałem ująć w słowa.
Po szybkim, odświeżającym prysznicu, przebrany w dresy i koszulkę, uruchomiłem komputer. Przeciągnąłem się, mechanicznie zerkając w okno.
Podniosłem się, żeby podejść bliżej. Cassie rozmawiała na ogrodzie z Martinem, naszym ogrodnikiem. Był zapewne od niej starszy, ale wciąż przystojny, opalony i dobrze zbudowany od ciężkiej pracy. Uśmiechał się do niej szeroko i szczerze, gdy ona ściskała w dłoniach jakieś zioła. Obserwowałem ich dłuższą chwilę. Wydawali się coraz bardziej pochłonięci rozmową. Miałem nadzieję, że właśnie na moich oczach nie tworzy się zalążek romansu. Nie potrzeba nam tu było miłosnych dramatów. Jeśli Cassie zależało na pracy, lepiej dla niej, żeby nie była kobietą skaczącą z kwiatka na kwiatek... Tym bardziej ogrodnika.
CZYTASZ
Tak, panie Donatello (zakończona)
ChickLitCassie trafia do domu rodziny Donatello, jako nowa pracownica. Zostaje przydzielona do roli osobistej s?u??cej jednego z dziedziców maj?tku. Tylko czy bajka o Kopciuszku si? zi?ci?
