Kiedyś byłem przekonany, że to wszystko ma sens. Że nasze życie ma jakieś większe znaczenie.
Że za istnieniem każdego z nas stoi jakiś większy cel...
I to właśnie podejście zostało wystawione na próbę. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że przeze mnie samego.
Śmierć. Stara przyjaciółka ludzkości, koniec końców wciągająca nas tam, skąd przyszliśmy. Do wiecznej pustki. Chciałbym powiedzieć, że głuchej, nieskończonej ciemności, jednakże nie zastaniemy tam nawet jej. Nie ma tam szczęścia, nie ma cierpienia... Nie ma kompletnie niczego. Koniec istnienia, koniec świadomości. W całej tej przerażającej wizji najzabawniejsze jest to, że jak dotąd uważałem ją za lepszą od przewijającego się w każdej możliwej religii wyobrażenia Nieba - wieczne, utopijne szczęście, brak smutku czy cierpienia w jakiejkolwiek postaci... Moim zdaniem to dość okrutna wizja. Niemożność odczuwania cierpienia czyniłaby nas obojętnym na szczęście - w jaki sposób bowiem mielibyśmy być szczęśliwi, jeśli nie moglibyśmy cierpieć?
Czy jednak cierpienie mogło istnieć bez szczęścia? Wtedy uważałem, że tak.
Głównie dlatego, że sam wówczas cierpiałem, a szczęście wydawało mi się ideą dość odległą.
Czego bym nie próbował, temat śmierci wbijał się w moją psychikę niczym dziewiętnastowieczny lekarz podczas zabiegu lobotomii.
Zapewne też w ten sposób by mnie wtedy potraktowano, i całkiem szczerze nie mógłbym nikogo za to winić.
Kiedyś uważałem lęk za synonim strachu. Teraz wiem, jak bardzo się myliłem.
Te uczucia nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego.
Lęk nie ma sensu. Nie ma w sobie niczego z zakorzenionego w prymitywnych instynktach strachu. Dostrzegasz absurdalność wpływających na Ciebie bodźców jak i swoich reakcji, nie będąc w stanie wskazać, co mogłoby położyć mu kres...
Nie ma mowy tutaj o zażegnywaniu jego skutków, czy bezpiecznych miejscach...
Można jedynie leżeć i łkać czekając, aż to wszystko się skończy...
A kończyć się nie miało zamiaru.
Mimo jednak absurdu, jakim zdecydowała się obdarzać mnie moja własna psychika ów lęk przybrał dość prymitywne podłoże. Była to właśnie śmierć.
I to nie inna, niż moja własna. Przerażała mnie wizja powrotu do wspomnianej pustki. Przerażał mnie koniec własnej świadomości, koniec istnienia, do którego dąży moja egzystencja.
Przerażało mnie bycie nic nieznaczącym workiem mięsa, który najzwyczajniej w świecie któregoś dnia zjedzą robaki...
Wiecznie słyszę to przewijające się pytanie - "Kto chciałby przecież żyć wiecznie?"
Ja. Ja chciałbym...
Większość dni przesypiałem. Gdy spałem, nie czułem się w ten sposób.
Nie chciałem myśleć. Nie chciałem się tak czuć.
Nie chciałem być.
Całkiem szczerze, to chciałem, żeby to się już skończyło...
Wielokrotnie rozważałem targnięcie się na swoje życie. Oczywiście wszelakie próby skutecznie hamował paraliżujący lęk.
Nie jestem w stanie żyć na tym świecie jak i opuścić go na własnych prawach.
W zasadzie samobójstwo byłoby dość ironiczną śmiercią. Ucieczka przed śmiercią wprost w jej ramiona?
Nie jestem w stanie powiedzieć, ile czasu spędziłem w tym stanie. Czas nie miał dla mnie znaczenia. Dni zlewały się z nocami, a tygodnie wydawały się być miesiącami. Pamiętam jednak dzień, gdy dostałem pewną... dziwną wiadomość:
"Miałbyś ochotę spotkać się na Końcu Świata?"
Zabawne. Mój świat w zasadzie już się kończył. Kończył się każdego dnia, gdy się budziłem. Każdej nocy, gdy próbowałem zasnąć...Kończył się z każdym kolejnym atakiem...
Mimo tego, że autorka tej wiadomości nie mogła być świadoma mojej sytuacji odebrałem to jako kpinę ze strony losu. Dodatkową kroplę ironii w otaczającym mnie jeziorze... Jeziorze, w którym ciągle tonąłem mimo, iż ono samo nie pozwalało mi utonąć.
Koniec Świata... Dobre sobie.
CZYTASZ
W G??b
Short StoryAntologia krótkich opowiadań, które ??czy jeden motyw - uczucia oraz spojrzenie w g??b samego siebie.
