#ackomLS
Odpowiedź przychodzi trzy dni później.
Zupełnie się tego nie spodziewam, bo nastawiłam się na czekanie przez sześćdziesiąt dni roboczych, i zdążyłam już rzucić się w wir standardowego śledztwa, chwilowo ignorując wątek Darkspire. Nie zamierzałam tracić czasu, choć wszystko, czego do tej pory się chwyciłam, okazywało się ślepym zaułkiem, a Sonia nadal nie wróciła. Jej telefon wciąż milczy i nikt z jej znajomych jej nie widział.
Przejrzałam nagrania ze wszystkich kamer znajdujących się możliwie blisko naszej kamienicy i sprawdziłam większość numerów rejestracyjnych aut, które tamtędy wtedy przejeżdżały (nie było ich dużo). Niestety nie było to proste zadanie, bo mocno ograniczają mnie ramy czasowe. O ile wiem, gdzie do pewnego momentu była Sonia (z nami w barze), o tyle nie mam pojęcia, kiedy ktoś włamał się do jej mieszkania. Równie dobrze mogło to nastąpić o dwunastej w południe. Od rana nie było mnie wtedy w kamienicy i wiem, że Soni też.
Wszystko, co sprawdzam, prowadzi donikąd. Dlatego odpowiedź od Łącznika nie tylko mnie zaskakuje, ale sprawia też, że czuję ulgę. Może przynajmniej ten wątek przyniesie coś więcej. Jakieś informacje, które pomogą mi znaleźć Sonię. Cokolwiek.
Nie pozwalam sobie jednak na zbyt dużą nadzieję, kiedy otwieram bardzo staromodną kopertę z jeszcze bardziej staromodną pieczęcią. Jest na niej wzór dwugłowego zwierzęcia z głową jakiegoś ptaka – orła? – i jakiegoś kota – pantery? – i jest totalnie oldschoolowa. Biorę pod uwagę, że w środku może znajdować się odmowa, skoro tak szybko poszło.
Tylko że tak nie jest.
Panno Winters,
Pragnę z przyjemnością zawiadomić, że wysłannik z miasta Darkspire spotka się z panią na neutralnym gruncie jutro o wschodzie słońca. Proszę, aby była pani sama. Na załączonej mapie znajdzie pani wskazówki, jak dojechać do miejsca spotkania, ostrzegam jednak, że w pobliżu bariery możliwe są awarie urządzeń elektrycznych (w tym pojazdów). Zobowiązuję panią również do pozostawienia miejsca spotkania w całkowitej tajemnicy oraz natychmiastowego zniszczenia mapy po zapamiętaniu drogi.
Z góry dziękuję za współpracę i życzę powodzenia,
Basil Cresswell
Zerkam na załączoną mapę, by stwierdzić, że muszę wyjechać kawałek poza miasto i wjechać w góry. Nigdy tamtędy nie jeździłam, bo nie jestem amatorką pieszych wędrówek, a na treningi wybieram prędzej siłownię, ale myślę, że sobie poradzę. Dotarcie tam nie może być takie trudne, prawda?
Zerkam na Lulu, która leży na sofie, gapi się na mnie i merda ogonem.
– Lepiej, jeśli pojadę sama – mówię, a Lulu podnosi głowę, żeby następnie ją przekrzywić. – Nie patrz tak na mnie. Tam może się zrobić niebezpiecznie. Wolałabym, żeby nic ci się nie stało.
Lulu z westchnieniem przesuwa się w moją stronę, a potem kładzie mi łeb na kolanach. W porządku. Więc jednak nie wstajemy z kanapy.
Dobrze, że telefon mam pod ręką i mogę po niego sięgnąć, żeby zadzwonić do Gunnara.
– Dostałam odpowiedź – mówię zamiast przywitania. – Mam się spotkać z kimś z miasta jutro o wschodzie słońca.
Gunnar milczy przez chwilę, zapewne ważąc moje słowa. Na szczęście nie jest typem, który zacząłby panikować po takiej informacji, mimo że wiele innych osób z pewnością by tak zrobiło.
Nie dziwię się im. W naszej części kontynentu o magicznych opowiada się okropne historie. O tym, jak składali ludzi w ofierze. Jak rozczłonkowywali ich ku uciesze swoich kompanów. Straszono nimi dzieci na dobranoc w rodzinie zastępczej, w której dorastałam. Każdy normalny człowiek bałby się wysłannika Darkspire.
Ja też. Nie jestem tu wyjątkiem. Ale konieczność odnalezienia mojej przyjaciółki jest dużo ważniejsza.
– Chcesz, żebym pojechał z tobą?
To naprawdę miłe z jego strony, że pyta, chociaż wiem, że wcale nie ma ochoty tam jechać.
– Nie, ale dzięki, że proponujesz – śmieję się. – W zaproszeniu wyraźnie napisano, że mam być sama. Wolałabym, żeby wysłannik z Darkspire nie uznał, że spiskuję przeciwko nim albo coś, zabierając cię ze sobą.
To byłaby katastrofa.
– No dobrze – odpowiada Gunnar niechętnie. – Wiem, że nie ma sensu odwodzić cię od tego pomysłu, bo i tak zrobisz po swojemu, więc nawet nie będę próbował. Ale zadzwoń do mnie, kiedy tylko skończysz audiencję, dobrze? Chcę wiedzieć, że jesteś bezpieczna i że dotarłaś z powrotem do domu.
Jego troska o mnie czasami jest rozczulająca. Gunnar z zewnątrz może wyglądać na niedźwiedzia, ale w środku dla ludzi, na których mu zależy, jest prawdziwym misiaczkiem. Cieszę się, że trafiłam do grona tych osób, zwłaszcza że nie ma ich wielu.
– Jasne, że zadzwonię – zapewniam z rozbawieniem. – Nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze. Tylko sobie pogadamy i rozejdziemy się w swoje strony.
– Żebyś tylko nie zapeszyła – mamrocze Gunnar, a ja śmieję się z jego słów, choć w głębi duszy coś we mnie pika z niepokojem.
Naprawdę mam nadzieję, że nie zapeszyłam.
***
Kiedy rano otwieram samochód, Lulu przebiega między moimi nogami, o mało mnie nie przewracając, po czym natychmiast wskakuje na siedzenie pasażera.
Przez chwilę przyglądam się temu z niedowierzaniem.
– Jakim cudem wyszłaś z mieszkania? – pytam, jakby psina miała mi odpowiedzieć. – Przecież zamknęłam drzwi!
Lulu przekrzywia głowę, jakby chciała mi powiedzieć, że też tego nie rozumie, ale nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Nie mam też czasu wyganiać jej z samochodu i zamykać z powrotem w mieszkaniu, bo wtedy już na pewno spóźnię się na wschód słońca na górze. I tak nie wiem, czy zdążę na czas, wszystko zależy od tego, w którym momencie (i czy w ogóle) wysiądzie mi auto.
– Dobra, możesz jechać – mamroczę do Lulu, pakując się za kierownicę, i przysięgam, że ten kundel się uśmiecha. – Ale zostajesz w samochodzie, jasne? Będziesz tam na mnie czekać, podczas gdy ja pójdę pogawędzić sobie z przyjemnym panem lub panią z magicznego miasta. Ale frajda.
Wprost nie mogę się doczekać.
***
Droga na górę jest wąska, wyboista i naprawdę trudna. Na szczęście nie ma tu rozjazdów, więc kiedy już trafiam na odpowiednią ścieżkę, mogę nią jechać bez zastanawiania się nad kolejnymi zakrętami, ale oznacza to też, że z jednej strony mam ścianę góry, a z drugiej – urwisko.
Za to widoki są piękne.
Ośnieżone górskie szczyty rozciągają się wokół mnie, jakby broniąc dostępu do tej części kraju. Niektóre z nich zdają się dotykać nieba i przewiercać dziurę w wiszących nisko, ciemnych chmurach. Pada z nich śnieg, co trochę mnie deprymuje, bo na dole było na tyle ciepło, że mam na sobie tylko spodnie cargo i podkoszulek bez rękawów. Nie wzięłam nawet żadnej bluzy.
Zerkam kątem oka na cieszącą się obok mnie na siedzeniu pasażera Lulu.
– Ty to masz dobrze – mamroczę. – Przynajmniej to futro ci się do czegoś przyda.
Lulu nie odpowiada, oczywiście, ale przekrzywia głowę, jakby potwierdzała moje słowa. Uśmiecham się do siebie pod nosem i właśnie wtedy...
Silnik mojego autka zaczyna kaszleć i się dławić.
Udaje mi się dojechać do niewielkiej zatoczki w drodze, gdzie mogę zaparkować bez tarasowania drogi, i dopiero wtedy wyłączam silnik. To chyba na tyle, jeśli chodzi o użytkowaniu pojazdu w drodze na górę.
Czy to oznacza, że jestem już blisko bariery?
Zerkam w komórkę, której ekran mruga i się pikseluje. Za chwilę pewnie też przestanie działać, ale zdążam jeszcze dostrzec, że do wschodu słońca został mi kwadrans. A ja nawet nie wiem, ile drogi wciąż zostało mi pod górę.
Och, świetnie.
Wyskakuję z samochodu; zabieram jedynie torbę z aktami Soni, którą przewieszam przez szyję, ale zanim zdążę zamknąć drzwi, Lulu opuszcza auto za mną. Gapię się na nią z frustracją, gdy grzecznie siada na ziemi obok samochodu i zaczyna merdać ogonem.
– Do auta, ale już – mówię. – Zostajesz, Lulu.
W ogóle mnie nie słucha, a gdy robię krok w tył, ona rusza za mną. Co za głupie psisko.
– Dobra, jak chcesz – mamroczę. – Jeśli ugryziesz pana albo panią z Darkspire i wywołasz tym międzyrasową wojnę, to koniec ze smaczkami.
Lulu szczeka, jakby się z tym nie zgadzała, ale już ją ignoruję. Muszę biec na górę, jeśli chcę zdążyć na czas.
Chwała za godziny spędzone na bieżni w siłowni. Wprawdzie to niedokładnie to samo co biegnięcie po nierównej ścieżce przykrytej cieniutką warstwą śniegu wiodącej cały czas pod górę, ale zawsze to jakiś trening. Ruszam przed siebie, a Lulu biegnie radośnie obok mnie, szczekając i merdając ogonem. Chcę jej powiedzieć, żeby zachowała siły, ale wiem, że ma ich znacznie więcej ode mnie i że to raczej na mnie zemści się ewentualne gadanie, więc milczę.
Mam wrażenie, że biegnę jakieś sto lat. Mięśnie w nogach zaczynają mnie palić, płuca rzężą, jakbym miała ich zapalenie, i dyszę jak miech kowalski, ale prę pod górę. Czasu jest coraz mniej i jedynie mam nadzieję, że ten, kto czeka na mnie na górze, nie pójdzie sobie, zobaczywszy pierwsze promienie słońca. W półmroku panującym wciąż na górze raz i drugi tracę równowagę, aż o mało nie skręcam sobie kostki. Boli, ale biegnę dalej.
W chwili, gdy słońce wychodzi właśnie zza położonej na wschodzie góry, docieram na szczyt. Na płaskim, całkowicie ośnieżonym, śliskim terenie jest pusto i cicho. Jego przeciwległy brzeg spowija mgła, a ja drżę z zimna mimo pokrywającej mnie cienkiej warstewki potu. Lulu ociera mi się o nogę, a ja głaszczę ją odruchowo, niezdolna do złości na nią, że przybiegła za mną aż tutaj.
Na brzegu szczytu dostrzegam smukłą, wysoką sylwetkę. Dopiero gdy podchodzę bliżej i przyglądam się przybyszowi uważniej, zauważam znajomą łysinę i tweedowy garnitur. To Basil Cresswell.
Rany. Jak on się tu dostał, wbiegł na górę tak jak ja? A może siedzi tu od wczoraj?
– Dzień dobry, panno Winters – mówi, wyciągając z kieszeni marynarki kieszonkowy zegarek. – Tylko minimalne spóźnienie. Czterdzieści osiem sekund. Margines błędu został zachowany.
Robię minę, którą on z pewnością uznałby za głupią, gdyby tylko teraz na mnie patrzył.
– Dzień dobry – odpowiadam odruchowo. – Co pan tutaj robi?
– Jestem neutralnym świadkiem rozmowy międzygatunkowej, oczywiście – oznajmia, nadal na mnie nie patrząc. Potem mija mnie i rusza w stronę przeciwległego brzegu szczytu, dokładnie tam, gdzie nisko wciąż kotłuje się mgła. – Myślę, że jesteśmy gotowi.
Wyciąga coś w rodzaju gwizdka i wydaje z niego długi, donośny, piskliwy dźwięk, na który Lulu zaczyna strzyc uszami.
Przez chwilę nie dzieje się nic. Rozglądam się dookoła, rozcierając ramiona i próbując zmusić zęby, żeby przestały szczękać, a Lulu kładzie się na moich stopach, jakby chciała mnie ogrzać. Powietrze zdaje się tu inne, jakby naładowane elektrycznością.
Gdzieś tutaj znajduje się brama do miasta pełnego magicznych, krwiożerczych stworzeń, wśród których nie przetrwałabym pięciu minut. Sama ta myśl sprawia, że na moim ciele pojawia się gęsia skórka.
A potem mgła przed nami zaczyna się kotłować, aż wyłania się z niej... on.
Aż otwieram usta, zdumiona widokiem przed moimi oczami. Mrugam kilkukrotnie, ale wcale nie znika, co więcej... przybliża się. I to w bardzo szybkim tempie.
To dlatego, że mężczyzna, który idzie w naszym kierunku, ma takie długie nogi. Jest wysoki i muskularny, ale nie w taki sposób jak Gunnar. Nieznajomy ma w sobie mnóstwo gracji, niczym szykująca się do skoku pantera. Porusza się zwinnie, precyzyjnie i szybko. O twardych, ostrych rysach twarzy i pokrywającym szczękę kilkudniowym zaroście, wygląda surowo i, no dobra, nieco ekscytująco. Ma sięgające mu do łopatek jasnobrązowe włosy i zaskakująco jasne, bursztynowe oczy. Ubrany w brązowe futro, które wygląda, jakby ściągnął je prosto z jakiegoś dzikiego zwierzęcia, i skórzane spodnie w podobnym odcieniu, wygląda po prostu...
Niemożliwie.
Tacy mężczyźni nie istnieją w moim świecie.
Jego ciężkie spojrzenie omiata mnie z wyraźną niechęcią. Mężczyzna wykonuje kilka ostatnich kroków i zatrzymuje się tuż przed nami, a wtedy zauważam, że przy jego pasie wiszą dwa noże.
Serio. NOŻE.
Facet patrzy na mnie z góry, nie mrugając, a jego usta wykrzywiają się w pełnym pogardy grymasie. Dalej nic nie mówi, więc unoszę na niego jedną brew, ale wtedy Basil Cresswell odchrząkuje i postanawia przerwać tę niezręczną ciszę.
– Panno Winters, oto Alaric Greymoor – przedstawia nieco nerwowym tonem. – Pan Greymoor reprezentuje Radę Miasta Darkspire. Panie Greymoor, to właśnie panna Elspeth Winters, która poprosiła o rozmowę z panem.
Zaskakujące, że nawet ten zazwyczaj spokojny człowiek zaczyna się denerwować przy Alaricu Greymoorze. W zasadzie mu się nie dziwię. Gość emanuje taką aurą autorytetu i siły, że ja sama mam ochotę zgiąć przed nim kolana. Ciekawe, jakim rodzajem magicznego jest?
Mężczyzna mruży te bursztynowe oczy, ani na chwilę nie odwracając ode mnie wzroku.
– Mów – rozkazuje.
I kiedy ten facet skupia na mnie całą swoją intensywną uwagę, już wiem, że mam przerąbane.